Belgia, Podróże

Souvenir de . . . Anvers

Pojechał w obce strony paź na koniku wronym… – te słowa piosenki, śpiewane przez Wandę Warską, już od jakiegoś czasu niezawodnie służą mi jako budzik. Nie inaczej stało się, gdy rozpoczynałem trzeci dzień podróży po Europie. Moim kolejnym celem była Antwerpia, o której w dniu przyjazdu nie wiedziałem zbyt wiele. Właściwie, nie miałem żadnego konkretnego planu zwiedzenia tego miasta. Wówczas nie miałem jeszcze pojęcia, że to właśnie tam znajduje się obiekt, który stanie na pierwszym miejscu w rankingu miejsc odwiedzonych przeze mnie w podróży…

Moja droga do Belgii rozpoczęła się na dworcu kolejowym w Hadze, skąd dotarłem bezpośrednio do Bredy. Tam jednak, zamiast przesiąść się do pociągu w kierunku Antwerpii, zboczyłem nieco z trasy. Udałem się na dworzec autobusowy, gdzie czekał na mnie autobus kursujący do pewnego wyjątkowego miasteczka, leżącego na granicy Holandii i Belgii. Baarle-Nassau bądź też Baarle-Hertog położone jest około 20 kilometrów od Bredy, a w rankingu najciekawszych transgranicznych miejscowości zapewne uplasowałoby się w samej szpicy. Miejsce to jest bowiem poszatkowane na eksklawy belgijskie, a także leżące na ich terenie enklawy holenderskie. Dla ułatwienia codziennego funkcjonowania w Baarle, wprowadzono osobną szatę graficzną numerów domów dla obu państw, natomiast w miejscach, gdzie przebiega granica, wybrukowano chodniki estetycznymi krzyżykami. W ciągu dwudziestominutowego spaceru po ulicach wioski, udało mi się przekroczyć granicę dwóch terytoriów aż kilkanaście razy! Pod koniec przechadzki dotarłem do najmniejszej enklawy na świecie, która obejmuje zaledwie kilka domów. Co ciekawe, granica przebiega przez drzwi frontowe jednego z nich! Po uwiecznieniu na zdjęciu domu o dwóch adresach, wróciłem na przystanek autobusowy.

Dom na granicy holendersko-belgijskiej (fot. Michał Szymański)

Jedną z rekomendacji, jakie kieruje Internet do osób odwiedzających Antwerpię, jest dworzec kolejowy. Gdy natrafiłem na tę informację, natychmiast przeszło mi przez głowę, że nie powinienem mieć zbyt dużych oczekiwań względem tego miasta. Dworzec, będący jedną z wiodących atrakcji turystycznych, wydawał mi się czymś zupełnie niedorzecznym. Zauważyłem jednak, że zachodnioeuropejskie podejście do głównych stacji kolejowych jest nieco inne, niż to, które znamy z Polski. W Berlinie, Amsterdamie, Kopenhadze, czy nawet w mniejszych miejscowościach, miejsca postoju pociągów urządzane są tak, by stanowiły wizerunek miasta. Oczywiście, o niektórych polskich miastach możemy powiedzieć to samo, jednak odnoszę wrażenie, że ich procent jest mniejszy, niż w Europie Zachodniej. Gmach dworca w Antwerpii okazał się być budynkiem monumentalnym, a jednocześnie urokliwym. Jego wnętrze przypomina dziewiętnastowieczne muzeum, a perony, kładki i korytarze tworzą prawdziwy, niełatwy do pokonania labirynt.

Wnętrze dworca kolejowego w Antwerpii (fot. Michał Szymański)

Gdy tylko wysiadłem z pociągu, przywitała mnie moja znajoma, studiująca w Antwerpii na co dzień. Zaskoczył nas deszcz, który dość szybko zamienił się w ulewę. Aby nie moknąć, udaliśmy się na popularne w tamtych stronach frytki. Na ogół nie przepadam za tym przysmakiem, jednak jego belgijski wariant mogę z czystym sumieniem uznać za kulinarne arcydzieło. Restauracja, którą wybraliśmy, oferowała ponadto duży wybór sosów, a także okrągłe, serowe krokieciki. Skosztowanie wszystkiego razem było prawdziwą przyjemnością. Po posiłku mieliśmy ochotę na spacer, jednak ulewny deszcz nie dawał nam zbyt wielkiego pola do manewru. W związku z brakiem możliwości przechadzki po mieście, przebiegliśmy na przystanek tramwajowy, skąd pojechaliśmy bezpośrednio do Królewskiego Muzeum Sztuk Pięknych. Z zewnątrz budynek wyglądał bardzo dostojnie – udekorowany był licznymi rzeźbami i gzymsami, natomiast do jego wnętrza prowadziły masywne schody. Przestrzeń przed gmachem zaaranżowano na plac z nietypową, nowoczesną fontanną pośrodku. 

Królewskie Muzeum Sztuk Pięknych w Antwerpii (fot. Michał Szymański)

Weszliśmy do środka. W pierwszych pomieszczeniach prezentowano informacje o historii budynku, kluczowe do zrozumienia całej koncepcji wystawy. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat przeprowadzony został generalny remont muzeum, a wolne przestrzenie, które znajdowały się w historycznym budynku (np. dziedzińce), zamieniono na dodatkowe pomieszczenia. Dzięki temu, wystawa stała się aż o 40% większa! Wnętrze muzeum samo w sobie jest dziełem sztuki. Każda z sal wyróżniała się na swój sposób – czy to niepozorną wielkością, czy to kolorem ścian, czy to sposobem oświetlenia. Wejście do kolejnego pomieszczenia było jak przedostawanie się do innego wymiaru!

Klatka schodowa we wnętrzu Muzeum (fot. Michał Szymański)

Kolejnym atutem tego niesamowitego miejsca były dzieła prezentowane na wystawie. Moją szczególną uwagę zwróciło malarstwo Jamesa Ensora. W związku z tym, że artysta przez całe życie był związany z Belgią, muzeum poświęciło tylko jego pracom kilka osobnych pomieszczeń. Na ścianach zawisły prace ze wszystkich okresów życia twórcy, dzięki czemu mogłem zobaczyć, jak rozwijała się jego twórczość. Niedaleko sali z obrazami zamontowano interaktywny ekran, na którym, w sposób bardzo szczegółowy, przedstawiono życiorys artysty. Okazało się, że Ensor był nie tylko malarzem, ale i kompozytorem! 

Dzieła z dojrzałego okresu twórczości Ensora przyciągały wzrok jaskrawymi kolorami, a także przedmiotami, które zostały na nich uwiecznione. Często były to artefakty z Dalekiego Wschodu, takie jak maski, figurki i wazony, zdobione fikuśnymi wzorami. Fascynacja kulturą japońską była bardzo widoczna w obrazach belgijskiego malarza. Ogromne wrażenie wywarł na mnie kontrowersyjny wizerunek twarzy Chrystusa, na którym Ensor połączył zakrwawioną twarz Jezusa z maską demona z japońskiego teatru z XIV wieku. 

James Ensor – Man of Sorrows (1892), Aelbert Bouts – Man of Sorrows (1500-25) – własność: KMSKA Antwerp (fot. Michał Szymański)


Atmosfera, jaką kreowało wnętrze muzeum, sprawiła, że nie chciałem go opuszczać… Tak silne poczucie inspiracji odczuwałem do tamtej pory tylko podczas koncertów – w muzeum zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Architekci i wykonawcy, którzy podjęli się zaplanowania obiektu na nowo, wykonali swoje zadanie na najwyższym możliwym poziomie. Z uczuciem nostalgii, która pojawiła się już po wyjściu z budynku, podążałem w kierunku hostelu. Bardzo żałuję, że nie znałem wówczas utworu Valse lente Ensora, który idealnie wpasowałby się swoim brzmieniem w skąpane deszczem ulice Antwerpii…