Z innej perspektywy

impro

Pewnego dnia człowiek znajduje kamień. Podnosi go i rzuca. Kamień uderza o inny i wydaje stłumiony dźwięk. Nieopodal rośnie drzewo. Człowiek zbiera kilka suchych gałęzi i uderza nimi o siebie. Następnie chwyta inny głaz i mierzy nim w pień drzewa. Słychać chrzęst pokruszonej kory, a kamień spada na ziemię, wydając głuchy odgłos.

Zadziwiająca jest łatwość, z jaką człowiek tysiące lat temu był w stanie stworzyć własną improwizację. Jaką wielką otwartość, a może i zuchwałość, zdradzało jego postępowanie – nieobeznany w muzyce, fugach Bacha, symfoniach Beethovena, pomimo swojego ciemniactwa nie wstydzi się rzucić kamieniem. Gdzieżby mu były w głowie wielkie odkrycia czy sława. Chciał przecież po prostu, z czystej ciekawości sprawdzić, co się wydarzy. Niestraszne są mu sroga krytyka czy stylistyczna poprawność. Głupiec jeszcze nie wie, że tak nie wolno, że muzyka przecież musi posiadać klarowną strukturę. Nigdy nie przeszłoby mu przez myśl, że w latach 50. XX wieku, razem z Johnem Cage’em, trafiłby do programu telewizyjnego, wywołując falę śmiechu i sensacji. 

Ta nieskrępowana fantazja twórcza już od wieków działa jako motor postępu muzyki. Szukając odpowiedzi na pytanie czym jest, poruszamy się po grząskim gruncie, gdzieś w kierunku źródeł muzyki – wciąż niepoznanej w całości transcendentalnej przestrzeni, która znajduje się gdzieś głęboko w nas, w naszych splotach nerwowych, mózgach, czy duszach.

Jeżeli dokładnie przyjrzymy się muzyce klasycznej, okaże się, że wiele z najwspanialszych dzieł powstało w okolicznościach, które sprzyjały improwizacji – Mozart skomponował uwerturę do opery Don Giovanni w zaledwie trzy godziny, na dzień przed premierą, Schubert napisał swoją Symfonię Wiosenną w tylko cztery dni, a słynna Rhapsody In Blue Gershwina powstawała miesiąc. Można więc wysunąć tezę, że spontaniczność, wynikająca choćby z presji czasu, przyczynia się do tworzenia genialnych kompozycji. Idąc tym tropem, pomysł w głowie twórcy powinien zrodzić się naturalnie, z łatwością. Najczęściej proces ten zachodzi na znanym gruncie. Stamtąd improwizator czy kompozytor wyprawia się na wędrówki w obce rejony, nieustannie balansując między konwencją a eksperymentem. To, jak daleko dotrze, zależeć będzie od stopnia znajomości dostępnych mu narzędzi i otwartości umysłu. Mozart, Coltrane, Jarret – każdy z nich pojął tę zależność. 

Tymczasem nasz protoplasta spontanicznie improwizuje, nie przywiązując uwagi do przyszłych konsekwencji swego występku. My, współcześni, choć świadomi jego wagi, spuściznę tę zaniedbujemy. Zapominamy dziś o naszych muzycznych korzeniach, o tym, że posiada je każdy z nas, że muzyka jest częścią naszej tożsamości – oprócz kulturowej także i ludzkiej – uniwersalnym językiem, którym możemy wyrazić swoje prawdziwe oblicze, ‘ja’ pierwotne.